Pola azaliowe

28.05.1939

Na Zielone Święta Wołyński Klub Automobilowy zaplanował towarzyską wycieczkę do kamieniołomów w Janowej Dolinie oraz na Pola Azaliowe. Rzut oka na mapę stanu dróg nie zachęcał zbytnio do wzięcia udziału w tej wyprawie. Droga ze Lwowa do Łucka była często oznaczona jako "w stanie średnim", a taki "stan" nie jest szczególnie lubiany przez małolitrażowe samochody, takie jak nasz.

Trasa wycieczki prowadziła, według mapy, drogami gruntowymi, a słyszeliśmy, że na Wołyniu bywają one całkiem znośne. Jednak urok nieznanych stron, a przede wszystkim chęć zobaczenia pól azaliowych, o których w naszych stronach mówi się niewiele, przeważył – i decyzja o wyjeździe zapadła.

W słoneczny poranek ruszyliśmy w kierunku Złoczowa. Aż do granicy województwa lwowskiego tylko wyjątkowy optymista mógłby określić stan drogi jako "znośny" – w rzeczywistości było znacznie gorzej. W województwie tarnopolskim nawierzchnia drogi uległa jednak poprawie na tyle, że mogliśmy nadrobić opóźnienie.

Mijamy Podhorce z pięknym zamkiem, niegdyś należącym do Sobieskich, dziś do książąt Sanguszków, oraz z urokliwym kościołem – miniaturą bazyliki św. Piotra. Kościółek ukryty jest wśród drzew i łatwo go przeoczyć podczas jazdy, tym bardziej że znajduje się po przeciwnej stronie zamku, na który automatycznie kierują się oczy podróżnych.

Na start w Łucku stawiamy się o wiele za wcześnie, mimo to czeka już na nas honorowy sekretarz Wołyńskiego Klubu Automobilowego, pan inżynier Grigoriew, który wskazuje nam, co warto zobaczyć w stolicy Wołynia.

Odprawa uczestników odbywa się pod energicznym kierownictwem Komandora, pana majora Łuckiego, który informuje kierowców o czekających ich trudnościach. Okazuje się, że wcale nie byłoby przesadą, gdyby tę – z pozoru niewinnie nazwaną – wycieczkę określić raczej jako "Rajd po drogach piaszczystych".

Nasz mały, nisko zawieszony samochód organizatorzy oglądają z wyraźnym zakłopotaniem, po czym ostatecznie decydują, że powinniśmy trzymać się kolein wskazanego nam pojazdu, którego rozstaw kół odpowiada naszemu – "bo tak będzie najlepiej".

Dotychczas mieliśmy niewiele do czynienia z drogami piaszczystymi, ale wiedzieliśmy, że nasz samochód z przednim napędem ich nie lubi, więc spodziewaliśmy się tym ciekawszej jazdy. Nadzieje te miały nas jednak zawieść.

Punktualnie ruszamy dobrą szosą do Klewania. Zwiedzamy tamtejszy zamek, po czym rozpoczyna się kolejny etap podróży – przez las i piaszczyste drogi. Już po pierwszych kilkudziesięciu metrach kilka samochodów odmawia posłuszeństwa. "Trzecia klasa" wysiada i popycha – pojazdy ruszają, a za nimi i my.

Jednak po kilku kilometrach koła naszego samochodu również zaczynają bezsilnie obracać się w piasku. Na szczęście delikatne kobiece ręce uruchamiają go bez trudu. Kiedy wysiadanie i popychanie powtarza się dwukrotnie, kierownictwo orzeka, że lepiej będzie zostawić mnie samego na pastwę losu, zabiera moje pasażerki (o to widocznie chodziło) i każe jechać naprzód. Posłusznie ruszam dalej i rzeczywiście, już bez "przystanków", docieramy do Janowej Doliny.

Bywalcy kin z pewnością widzieli interesujący reportaż P.A.T., przedstawiający wydobycie i obróbkę bazaltu w Janowej Dolinie. Zwiedzając kamieniołomy pod kierownictwem dyrektora Szutkowskiego, podziwialiśmy ogrom zakładów, sprawność pracy i nowoczesność urządzeń.

Po kolacji, na którą zaprosiła nas Dyrekcja kamieniołomów, ze wstępnych słów do wyświetlonego nam filmu dowiedzieliśmy się o ciekawej historii tego miejsca. Zarówno same kamieniołomy, jak i wszystkie urządzenia pomocnicze, a także wzorowo urządzona kolonia robotnicza, dom społeczny z wielką salą, restauracją, kasynem i pokojami gościnnymi – wszystko to jest dziełem polskich inżynierów i robotników.

Eksploatację kamieniołomów rozpoczęto dziesięć lat temu. Pomimo długiego okresu wstrzymania kredytów, dziś, w miejscu, gdzie dekadę temu było pustkowie, tętni życie. Kamieniołomy dostarczają wysokiej jakości kostkę brukową nie tylko na rynek krajowy, ale także na eksport, nawet do Włoch – kraju słynącego z najlepszych w tej branży znawców i fachowców.

Niegdyś niedoceniane przedsiębiorstwo jest dziś nie tylko samowystarczalne, ale stanowi dochodową pozycję w budżecie państwa.

Zmęczeni całodzienną jazdą i emocjami związanymi z prowadzeniem samochodu po piaskach, kładziemy się spać, obiecując sobie, że nazajutrz jeszcze raz wszystko dokładnie obejrzymy.

Wczesnym rankiem zabieram się za przegląd samochodu, lecz niestety – silnik nie chce zapalić. Przekonany, że wczorajsze piaski zostawiły po sobie pamiątkę w gaźniku, dokładnie go czyszczę i montuję z powrotem – ale silnik nadal milczy. Sprawdzam jeszcze rozdzielacz i świece – na tym jednak kończy się moja techniczna wiedza… prawnika.

Przychodzą życzliwi fachowcy, zdejmują części, rozbierają, składają, odkręcają, a potem przykręcają z powrotem – niestety, bez skutku.

Nasi towarzysze, skonsternowani takim obrotem spraw, zaczynają już interesować się rozkładem jazdy pociągów – jednak serdeczna i gościnna opieka organizatorów oraz Dyrekcji kamieniołomów miała się teraz tym bardziej objawić.

Nasz samochód zabrano do warsztatów, nie pozwolono nam więcej przy nim majsterkować, a nas gościnnie przydzielono do innych pojazdów. To bardzo nieprzyjemne uczucie, gdy nagle zostaje się pasażerem w obcym, choćby i najgościnniejszym samochodzie.

Przez Kostopol i Ludwipol zmierzamy w kierunku Starej Huty, położonej blisko granicy sowieckiej. Droga niemal przez cały czas jest piaszczysta i wyboista – zaczynamy już podejrzewać, że nasz samochód przewidział, co go czeka, i wolał "zastrajkować", niż jechać po tych bezdrożach.

Za Ludwipolem wjeżdżamy do lasu i najpierw dostrzegamy pojedyncze, niewielkie krzewy, które stopniowo pojawiają się w coraz większych skupiskach, aż w końcu wyrastają w okazałe kępy, pokryte bladożółtym, przepięknym kwieciem. To dzikie azalie.

Wysiadamy na leśnej polanie – wokół nas rozciąga się morze azalii, których zapach dorównuje pięknu ich kwiatów i barw. Woń jest odurzająca, a że rzeczywiście może oszołomić, świadczą opowieści miejscowych. Podobno zdarzały się przypadki, że pasterz zasnął wśród azaliowego pola i… nigdy się już nie obudził. Cóż za piękna śmierć! Ale takie myśli przychodzą chyba tylko tym, którym samochód odmówił posłuszeństwa.

Wszystko, co piękne, trwa krótko. Czas ruszać dalej, bo przed nami jeszcze przełom Słupczy oraz malownicze ruiny zamku Siemaszków w Hubkowie. Wznoszą się samotnie na szczycie wzgórza górującego nad okolicą, strzeżone już w trzecim pokoleniu przez rodzinę karłów – jeszcze jeden romantyczny szczegół w tym zachwycającym krajobrazie.

W Ludwipolu nadchodzi chwila pożegnania. Aż wstyd nam, że to właśnie nas, "spieszonych", żegnają najserdeczniej, podkreślając – całkowicie niezasłużenie – że jako jedyni spoza członków Wołyńskiego Klubu Automobilowego zdobyliśmy się na udział w wydarzeniu bratniego klubu. Te słowa mogliśmy odebrać jedynie jako kolejny dowód serdeczności ze strony naszych wspaniałych Gospodarzy.

I mimo oficjalnego zakończenia wycieczki, gościnna troska organizatorów nie dobiegła końca. Odwieźli nas z powrotem do Janowej Doliny, ponieważ w międzyczasie otrzymaliśmy telefoniczną wiadomość, że nasz wóz… "przemówił".

Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w gościnnym domu pana starosty kostopolskiego, którego mieszkanie okazało się miłą niespodzianką dla miłośników polskiego malarstwa.

Po przybyciu do Janowej Doliny, oczywiście, kieruję pierwsze kroki do naszego samochodu, aby usłyszeć ten dobrze znany szum silnika. Noga na rozrusznik… i znowu głuche milczenie.

Tym razem jednak wprawna ręka (nie moja) szybko uporała się z usterką – silnik w końcu poddał się i zapalił.

Mimo to korzystamy dalej z gościnności państwa Szutkowskich, bo nie mamy odwagi wyruszać w nocy w drogę po piaskach.

Nazajutrz rano, pilotowani przez naszych Gospodarzy, wyruszyliśmy w kierunku Równego. Żegnając ich, nie mogliśmy znaleźć słów wystarczająco serdecznych, by wyrazić naszą wdzięczność za tak wiele gościnności, uprzejmości i życzliwości.

Dr STANISŁAW MOSZKOWICZ

"Auto" nr 6. Czerwiec 1939 r.